Wydawało mi się, że ostatniego posta napisałem wczoraj. A to było 10 dni temu. Nie wiem dlaczego, ale mam wrażenie, że czas błyskawicznie upływa, a tyle jest fajnych rzeczy do zrobienia. Ledwie się człowiek obudzi rano - już trzeba iść spać. Niektórzy powiedzą: "Można nie spać". O nie, nie ze mną te numery - 7 godzin trzeba pospać.
Dlaczego mam wrażenie, że całe życie jestem sam? Nie w sensie piękniejszej połowy świata - jakoś nigdy nie miałem kumpla - w podstawówce mieszkałem "za ulicą", w średniej nie za bardzo piłem i generalnie udzielałem się poprawnie, na studiach już było za późno... A jak wydawało mi się, że znalazłem (było o czym gadać, było się o co kłócić, wiele godzin... ech) to żadnego kontaktu przez pół roku (i wytknięte zasejwowane smsy, które przecież mogą nie dochodzić!). A w piątek się dowiedziałem, że też mam telefon. A naiwnie sądziłem, że może komuś zależeć personalnie na mnie, że teraz mnie ktoś zachęci, wyciągnie z marazmu i od roboty, odwiedzi, zawiezie do chaty, wyciągnie na koncert, kurwa... I tak patrząc wstecz zawsze: zawsze kurwa ja byłem tym wychodzącym - od podstawówki do studiów - to mi zależało, i tak się to kończyło. Nawet się nikt nie stara zrozumieć. Zostałem zrównany z resztą towarzystwa. Zawsze byłem elementem zespołu, tym który robi komuś dobrze, bo się wychyla, bo inicjuje itd. I co ja mam z tym zrobić? Przykro i boli, pierwszy raz w życiu... A najgorsze, że nie mogę tego olać...
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz